Bożonarodzeniowe kolędowania w polskiej kulturze ludowej trwało od Wigilii do święta Matki Boskiej Gromnicznej. Polska proza jest bogata w scenki rodzajowe, ukazujące wiejską kulturę materialną, społeczną i duchową. Mając na uwadze święta Bożego Narodzenia warto pamiętać, że w książkach można też znaleźć opisy ludowego świętowania w tym okresie kalendarza liturgicznego.
Jedną z tradycji bożonarodzeniowych jest kolędowanie. Odniesienia do tego prastarego zwyczaju znajdują się między innymi w Konopielce Edwarda Redlińskiego z 1973 r. oraz w Popielcu Włodzimierza Kłaczyńskiego napisanym w roku 1981. Oba utwory literackie zostały zekranizowane: pierwszy w 1981 r. w reżyserii Witolda Leszczyńskiego w oparciu o jego własny scenariusz, zaś drugi w roku 1982 wyreżyserował Ryszard Ber na podstawie scenariusza własnego i Wiesława Myśliwskiego, którego książki należą do kanonu literatury chłopskiej.
Konopielka przedstawia powojenną rzeczywistość na zachowawczej wsi Taplary, położonej na bagnach niedaleko Białegostoku. Autor poświęca fragment utworu przebiegowi Wigilii, by przejść do dalszych dni Dwunastnicy: „Święta świętami, na kolędach zeszli, gadaniu, różańcach. Ziutek z szopko latał. Herody, jak co roku zaszli, śmiechu narobili, podwędzili pół pieroga, ale tak trzeba, jak pamięcio pamiętam, zawsze tak samo dokazywali, to samo przedstawiali: każdy w wiosce, kromie małych dzieci, wie na pamięć co robi i wygłasza Herod, co Śmierć, Anioł, Żyd, Koza, Cudzoziemiec, ludzie każde słowo, każdy krok pomiętajo i ni zmylić się, ni przejnaczyć nie dajo. I dziwne: choć się umie przedstawienie co do słowa, jakoś tak jest, że nie nudziejo nikomu Herody, za rok znowuś czeka się, żeb gadali, skakali, dokazywali”.
Nieco więcej miejsca na kartach swej powieści poświęca kolędowaniu Kłaczyński. Przedstawia on podkarpacką wieś w dobie drugowojennej okupacji: „U Nakopalca byli już wszyscy, a Latac Spodedrogi nawet trochę pijany. Stary Nakopalec opowiadał o świętach, jakie dawniej bywały, przed tamtą wojną i po tamtej wojnie, i wychodziło z tego, że kawalerka wtedy była mocniejsza, zimy tęższe, a kolędowanie, to ho ho! – Ja za kawalera to chodziłem długo – mówił. – Dopiero jakem się ożenił, to przestałem. Wtedy to były kolędy! Śniegu było zawsze na Boże Narodzenie tyle, że po pas się trza było kopać. Pamiętam, raz poszli my z turoniem na Koniec, a to wtedy nie chodziło się w trzech ani w pięciu, ino całą kupą, a wszystko kawalery wąsate, po wojsku, nie takie śpiki jak wy. No i zaszliśmy tam do jednej dziewki i tam my spotkali też kolędę i też z turoniem. Z Różanki przyszli. Kupa ich była, z pałami, to się i nie bali. Jak my się wzieni bić, tośmy ich w dział pognali i ten co był turoniem, to wleciał w taką zaspę, że wyleźć nie mógł; pasek od portek mu pękł i jak my go z tej zaspy wyciągnęli na drogę, żeby mu jeszcze dołożyć, to on się do noża chciał brać, a tu bieda, bo portki ma na kolanach i po gaciach się maca, kieszeni szuka. A śtachet to my wtedy tyle nawydzierali z płotów, że pól saga można by z tego było złożyć. Policjancio potem robili sprawę, bo jednemu, z tych z Różanki, gdzieś tam się w bitce ręka przetrąciła. Nie dośli kto, bo po prawdzie to taka kotłowanina była, że sami my nie wiedzieli, kiedy się to stało. Stary opowiadał, a chłopaki wdziewali łachy, smarowali sadzą twarze. Stefek Bator już był ubrany w długą koszulę, przepasaną szerokim pasem. Na tej koszuli zygzaki różne były porobione czerwoną i żółtą farbą, a na głowie miał koronę z tektury, wyklejoną złotym papierem. Co roku, w każdej kolędzie Bator był Herodem i nikomu tej roli nie odstąpił, a i nie rwał się do tego nikt specjalnie, bo i nie najważniejsza ta rola była. Najważniejszy w kolędzie był Żyd, ale tu znowu nie każdy potrafił się z zadania wywiązać. Co Żyd powiedział, to było śmieszne i największą wesołość wywoływało. Żydem był Latac, i on też tej roli nikomu nie odstąpiłby, a też nie było we wsi drugiego, który tak śmiesznie potrafiłby Żyda udawać. Jasiek był Marszałkiem, a Cytrynka Diabłem. Wysmarowany sadzami, z przyczepionym ogonem i widłami w ręku, wyglądał okazale. Nakopalec, w białym prześcieradle, dzierżył kosę. Turonia tego roku nie było, bo Latacowi żal było dobierać jeszcze jednego. Żałował i młody Hladik, bo wolałby być turoniem niźli Marszałkiem. Turoń kobiety tarmosi, a Jasiek nie mógł zapomnieć ciepłych rąk Gieny i jej bliskości, kiedy go skrywała w komorze. Ale bez Marszałka ani rusz, bo Marszałek pierwszy wchodzi i pyta, czy wielkiego króla Heroda gospodarze radzi przyjmą. Wystrojony był młody Hladik dobrze, bo i pancerz miał z tektury na srebrno pomalowanej, i szablę prawdziwą, którą na takie okazje Bezpalko Znad Jazu wypożyczał. Złamana była wprawdzie u samej rękojeści, bo z klingi Zemrzuski na początku wojny zrobił dwa noże do bicia świń, ale rękojeść w pochwie tkwiła i porządnie to wyglądało. Beblok był Aniołem, chociaż Latac i z Anioła chciał zrezygnować, ale kiedy przywłoka przyszedł z paździerzami na głowie i skrzydłami ze zdechłej gęsi, to nic nie powiedział, tylko zsiniał ze złości. Obeszli najpierw parę chałup przy krzyżówce, wybierając co bogatszych kmieci, a potem poszli wzdłuż Zastawia, bo Jasiek tak manewrował, żeby jak najprędzej do wdowy zajść. […] Wdowa jakby na nich czekała i aż ręce klasnęła z radości, kiedy Jasiek wszedł taki ustrojony. […] Kiedy Jasiek swoje powiedział i usunął się na bok, zaraz wparował Stefek, krzycząc głośno i szybko: – Jam jest król wielki, monarcha wszelki! Na moje zawołanie tysiąc żołnierzy stanie! – I do Jaśka: – Marszałku! Wołaj mi tu Żyda! – Żydzie! – wrzasnął Jasiek. – Król cię wzywa po raz pierwszy – a Latac stojący w sieni nie wszedł, tylko powiedział, jak to tylko on potrafił: – Ziahos ja tam psiwindhuje, tylko żonki pocałuje! Na to król wpadł w złość, Hladik też chwycił za szablę, pamiętając jednak, aby za rękojeść za bardzo nie szarpnąć, i krzyknął: – Żydzie! Król cię wzywa po raz trzeci, a jak nie, to głowa zleci! – I to był koniec Marszałkowej roli; a Latac pomału, zbliżając się do drzwi: – Ziahos jak tam psiwindhuje, ino żonki popieszczuje, ino dziatki wyściskuje, psiez płot psielazuje, ziahos ja tam psiwindhuje! – i wchodząc ciągnie dalej: czego chcecie, jasna khólico, czy macie skóhki cielęce czy zajęce, za któhe moglibyście swoje długi zaspokojować…? Mógł teraz Jasiek spokojnie stać i patrzyć na Węgrzynkę, która siedziała w świetle lampy zaróżowiona, bo widocznie coś wypiła; głowę podparła na ręku i chichotała, kiedy Żyd coraz to dowcipniej odpowiadał Herodowi. Kiedy zaś doszedł do tej części swojej gadki, gdzie mówi: tata Mojsele i mam Bombele, hobili swoje sianowne intehesa… Jak hobili, tak hobili, aż się pierzynki podnosili – to nie wiadomo dlaczego spojrzała na Jaśka i zapatrzony chłopak spotkał jej wzrok. Nie zachichotała Giena wtedy, tak jak przy innych dowcipach, a tylko uśmiechnęła się samymi wargami, a on znowu pomyślał, że źle się stało, że nie jest Turoniem. Kiedy tam myślał, nie zauważył nawet, że kolęda się kończy; ocucił go dopiero łomot, bo Herod uwalił się na podłogę, a Żyd zaczął podskakiwać śpiewając: – Tehoz będzie Żyd tańcował, bo diabeł króla pochował! Dostali wszyscy po kieliszku wódki i dziesiątkę; wdowa wyprowadziła ich do drzwi. […] Wracali od kościoła już po północy, w głowach szumiał samogon i pobekiwali z obżarstwa. Bator-Herod w swojej koszuli i koronie, zupełnie ochrypnięty, szedł z tyłu. Beblok sczepił się z Nakopalcem, a raz z Latacem i jedno skrzydło oderwane niósł pod pachą. Na dalsze bitki nie miał już ochoty, chociaż coraz to któryś zaczynał chichotać i za chwilę wszyscy ryczeli ze śmiechu. Było z czego, bo dawno już takiego przedstawienia podczas kolędowania nie mieli”.
Z obydwóch przytoczonych fragmentów można wysnuć pewne wnioski. Polski obrzęd kolędowania opierał się na wspólnym schemacie przekraczającym granice regionalne. Wiązał się z charakterystyczną atmosferą oczekiwania i przebiegu wizyty kolędników, wprowadzających do chałupy nastrój kontrolowanego, rytualnego chaosu, tak normalnego dla ludowych obchodów świątecznych. Ruch i hałas czynione przez dziwną i barwną gromadkę przybyszów, czy przewidziane w świątecznym scenariuszu kradzieże, miały przynieść odwiedzanej rodzinie powodzenie w nadchodzącym roku. Wizyta kolędników była obliczona na zapewnienie szczęścia w najbliższej przyszłości, dlatego jakakolwiek pomyłka w obrzędzie nie wchodziła w grę, gdyż mogłaby spowodować efekt odwrotny do zamierzonego. Nie po to przecież powtarzano kolędowanie co roku w ten sam sposób, by można było coś zmieniać. Lękano się więc, że niezamierzony błąd w deklamowanym tekście mógłby mógłby skutkować różnymi niepowodzeniami u odwiedzanej rodziny.
Akcesoria kolędnicze wytwarzano z elementów łatwo dostępnych. Mieszkańcy wsi dążyli do samowystarczalności, nabywali więc w sklepach tylko to, czego sami nie potrafili wytworzyć lub zdobyć (np. naftę). Chłopi byli oszczędni i praktyczni. Starali się, by przedmioty wykorzystywać jak najdłużej. Dlatego też przydawały się rzeczy już zużyte, stare, zniszczone, wybrakowane. Ich istnienie przedłużały nowe role, które przydawał im właściciel. Przykładem jest tu złamana szabla czy skrzydła zdechłej gęsi.
W grupie kolędniczej występowały postacie nie mieszczące się w schemacie „rolnik-katolik-tutejszy”. Pochodziły zarówno ze świata społecznego, który przeminął wraz z 2 wojną światową, jak i ze świata nadprzyrodzonego (Anioł, Diabeł, Śmierć). Kolędnicy reprezentowali pozarolnicze funkcje i zawody (Marszałek), zaś obcość, będącą wspólnym mianownikiem tych figur, podkreślała obecność Cudzoziemca, czyli osoby spoza znanej, oswojonej przestrzeni. Niesforne, ruchliwe zwierzęta (koza, turoń) ożywiały świąteczną, niezwykłą atmosferę. Wszystkie te postacie pochodziły więc spoza świata ludzi pojmowanych jako „swojacy”. Byli obcy dla gromady żyjącej zgodnie z prawidłowymi obyczajami, a więc „po Bożemu”, blisko Boga i pod Jego kuratelą.
Z fragmentów wyłania się również obraz wioskowej społeczności. Żyje ona życiem lokalnym, jej świat jest niewielki. Ogranicza się do egzystencji wiejskiej wspólnoty, ewentualnie parafii. Wszyscy się tu znają i wszystko o sobie wiedzą, brak jest charakterystycznej dla miasta anonimowości i wycofania. Relacje są bezpośrednie i zażyłe, o czym świadczą choćby ciągłe koleżeńskie przepychanki, nie powodujące dłuższego skłócenia, jak też pseudonimy świadczące o znajomości sposobu zachowania i miejsca zamieszkania nazywanego. Społeczność jest silnie przywiązana do swych granic. Miarą tego są na przykład bójki między przedstawicielami różnych wsi. Starcia grup zwyczajowo odbywały się podczas innych obrzędów, jak choćby wtedy, gdy spotykały się korowody niosące kukły Marzanny, by wyrzucić je poza obręb wioskowych włości. Wyrzucenie symbolu zła, choroby i śmierci na teren sąsiedniej gromady było prowokacją i potwarzą, a co gorsza, mogło sprowadzić na sąsiadów nieszczęście. Wymagało więc od nich interwencji, aby wszystkim ich bliskim dobrze się wiodło.
Obecnie podejmowane są próby przywracania obrzędu kolędowania. Trzeba jednak mieć na uwadze, że choć chwalebne, są to jednak wysiłki wtórne, realizowane w całkiem innych warunkach cywilizacyjno-mentalnych niż w tradycyjnej kulturze ludowej, która przestała istnieć kilkadziesiąt lat temu. Tego rodzaju aktywność nie ma na celu magicznego zaklinania rzeczywistości, a korowody są podporządkowane już głównie potrzebie zabawy i kultywowania tradycji, ewentualnie integracji lokalnego środowiska.