We wspomnieniach mieszkańców Przysuchy
"Wojna…Przyszła tak nagle, choć spodziewano jej się od miesięcy. Entuzjazm wśród cywilnej ludności, gotowość do ofiar i ta wiara w zwycięstwo! Silni, zwarci, gotowi! Z modlitwą i uśmiechem na ustach żegnaliśmy poborowych, wszak wierzyliśmy, że zwycięstwo po naszej stronie. Siedzimy przy głośnikach radiowych i same dobre wieści-Westerplatte mimo ognia z dołu i z góry bohaterowie trwają- to drugie Alkazar. I cisną się łzy do oczu, łzy dumy że to nasi rodacy, w gronie ich może i nasi najbliżsi. Wiemy, polegną ale nieprzyjaciel oprze się o ten mur żywy, wierzymy, wierzymy! To nic, że tu i ówdzie słychać szlochy i słowa zwątpienia, bo niby Częstochowa zajęta. Nikt temu nie wierzy, to praca dywersanta. Z wiarą kopiemy rowy, uszczelniamy okna. Wreszcie noc z 3-go na 4-ty września. Cicha i jeszcze względnie ciepła noc wrześniowa, przepojona zapachem skoszonych traw, jakże inną była od wszystkich nocy. Od północy ciągną ludzie na wozach, pieszo, rowerami. Każdy niesie mały tobołek, a najczęściej dzieci. Godzina, dwie, już i ranek, pochód nie ustaje. Twarze usmolone, oczy oszalałe mówią wiele, nieprzyjaciel już pod Końskimi, miasto się pali, ludność w popłochu ucieka przed śmiercią. Matka ucieka w szlafroku, boso, trzymając półroczna dziecinę. […] Ludzie myją się kupkami, twarze trupio blade- co robić dalej? Z wojskiem polskim się łączyć, a rodziny? Obłęd w oczach, a tu jeszcze sygnały ostrzegawcze, bo samoloty niemieckie nad miastem. W rowy! Stłoczymy się w panice razem z żydami, przytem krzyk, modlitwy, ktoś płacze, ktoś zbielałymi ustami bezmyślnie zda się powtarzać „Zmiłuj się nad nami…” Gdzieś nad lasem straszny huk i cisza…Powoli podnoszą się głowy umazane piachem, wychodzą z rowów do trupów podobni i nie idą do swych domów. Po co? Nikt nie czuje głodu, myśli co robić dalej?
5-ty września. Pogoda w dalszym ciągu śliczna, temperatury do 25°. Ludzie nie spali w nocy, chodzą, radzą, zbierają się na wspólne modlitwy. Jakoś ustały naloty samolotów, tu i ówdzie zaczęto gotować obiady. Naraz dzwony, warkot samolotu, zlały się w jeden akord. Boże drogi, co to? Alarm? Lecz nim ludzie zdołali powchodzić w schrony, huk potężny wstrząsnął całą ziemianką, że szyby z okien rozsypały się na kawałki. Krzyk, płacz i straszny, złowrogi warkot maszyny. Już jest nad naszymi głowami. Zamarły oddechy, już zbielałe wargi nie mogą szeptać modlitwy. Organizm ludzki przestał czuć, matki skulone cisną do piersi dzieci. Zginąć razem! Chwila wyczekiwania śmierci zdała się być wiekiem. Kto odważniejszy zaczął orientować się w sytuacji. Ludzie! Przysuska wieś się pali! Czternaście bomb. Jeden trup, dwóch rannych.
Pięcioro ludzi w naszym kościółku klęczy wśród jednej zakrytej świecy. Oczy szeroko otwarte patrzą na ołtarz tak piękny, lecz jakże odmienny w tej chwili. Niemcy już jutro tu mogą być, trzeba spożyć wszystkie Komunie św., bo może bomba rozwalić świątynię. Nie dopuścić do profanacji! Pięcioro ludzi spożywa po kilka Hostii św. i popija wodą. Przywarły usta ludzkie do zimnej posadzki, serce wyje z rozpaczy patrząc na pusty ołtarz. O jakżeż inna teraz świątynia, jak w tobie pustka i chłód. Znikła nam ostatnia pociecha, gdzież się teraz podziejemy i gdzie ratunku szukać będziemy? Umilkły dzwony…świątynia zamknięta-ksiądz wyjechał.
Opustoszała Przysucha, zostało 47 osób, wszyscy w lesie. Ludzi z Drzewicy, Odrzywołu, Tomaszowa pełen las. Furmanki z pościelą, z dziećmi kryły się w zaroślach, sądząc że już tu są bezpieczne. […] Siedzimy między dwiema sadzawkami, w cieniu olbrzymich drzew. Przed nami jest wąwóz głęboki, ciągnący się aż do Karczówki. Nagle turkot samolotu- szło z 15 tuż nad nami. Wtuliłam głowę w konary drzewa, w ręku ściskam krzyżyk. Ktoś przyniósł wiadomość, że Niemcy są w Goździkowie i niebawem te wiadomości potwierdziły fakty. O ile wojsko już idzie szosą, to niebezpieczeństwo minęło, przecież Niemcy to naród kulturalny, więc chyba nam bezbronnym nic mówić nie będą. Otucha wstąpiła w serca. Kończymy właśnie nasze wspólne modlitwy pod drzewami, a wtem nad naszymi głowami…fiu, fiu, pak, pak…Jezus Maryjo! W wąwóz! Ktoś krzyczy „kłaść się , głowy chować”. Gwizd kul, ryk bydła, wszystko to zmieszało się razem wywołując panikę. Obok nas przejeżdża polski patrol i woła, żeby uciekać. Gdzie? Nasze oczy napełniają się łzami i dymem, bo pali się Marysin, odległy zaledwie o kilometr. Trwało to pół godziny a zdawało się być wiecznością. Nareszcie wszystko ucichło, z dala tylko grały armaty a mu ruszyliśmy w stronę młyna, bezsilni, zrezygnowani..."
Fragment pamiętnika Zofii Michockiej, żony miejscowego lekarza Zygmunta Michockiego. W kopii w Muzeum w Przysusze dzięki uprzejmości Anny Broli.
Fot. Ulica Wiejska po wrześniowym bombardowaniu, wł. Jana Pawlika